Lwowskie czasy minione w mowie i fotografii

Polecamy Państwu publikację autorstwa Stanisława Domagalskiego pt.”Lwowskie czasy minione w mowie i fotografii, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Dystrybucja AA w Krakowie. Ta książka jest jak wehikuł czasu. Wprowadza czytelnika wprost w niesamowity świt polskiego przedwojennego Lwowa. Wielka gratka nie tylko dla lwowiaków i ich potomków, ale też dla wszystkich, którym droga jest polska historia i kultura.

Opracowanie bogato ilustrowane jest starymi zdjęciami przedwojennego Lwowa, zawiera oprócz przetłumaczenia bałakowych wyrazów, zebrane z różnych źródeł przykłady ich użycia w potocznej mowie galicyjsko-lwowskiej, zarówno tej żywej codziennej, jak również utrwalonej na piśmie przez sławnych i mniej znanych oraz często anonimowych lwowskich autorów. Jest to bałak lwowski, czyli bałakologia stosowana, którą lwowski lwowiak gada…

Lwowska gwara to oryginalne, odrębne słownictwo, to śpiewne przeciąganie samogłosek. W mowie i piśmie używano tam tak nazywanego „języka galicyjskiego”, pełnego oczywistych polonizmów, ale i gęsto „fastrygowanego” na domiar jeszcze austriackimi germanizmami, jak też rusińskimi zapożyczeniami, czyli całkowite pomieszanie z poplątaniem we lwowskim wydaniu. To lwowszczyzna z olbrzymią ilością zlwowszczonych wyrazów i słów „pu lwosku” stylizowanych. „Taż to ni mowa, to 18 bałak lwoski, dźwienczny jak harmonia!”. To mieszanina różnych mów i języków, a czysto po lwowsku mówiąc, to „taka-o miszkulancja rozmaitych bałaków”, bo „Lwów był każdemu zdrów”, gdzie też „kużdy jednu słowo wy wierszyk si zamienia”.

Potoczny język ówczesnych Galicjan wschodnich tak właśnie wyglądał. Jakby pożeniły się tu naraz wszystkie narzecza, jakimi rozmawiała wówczas galicyjska prowincja i nikomu to nawet w mieście Lwowie nie przeszkadzało. Nie ważne było, jak się mówiło i „po jakiemu się bałakało”. Każdy miał prawo po swojemu to robić – bez jakichkolwiek ogólnie obowiązujących zasad. Starano się przy tym nie wymawiać „ę” oraz „ą”. W jakiś taki specyficzny sposób omijano te litery lub zamieniano je na coś podobnego lub zupełnie innego tak, żeby tylko było inaczej. Jakoś obywaliśmy się bez tych haczyków przy niektórych literach. Zamiast „o” mówili „u”, a nawet „ó”, ta moży i udwrotni. Wiedziano jednak kiedy używać „h”, a kiedy „ch”, a tę naszą szacowną literę „ł” zawsze wymawiano twardo i wyraźnie.

Lwowską mowę, a bardziej dokładnie biorąc, plebejską mowę ulicy lwowskiej, „bałakiem” nazywano. Mówiąc jeszcze dokładniej, tak mowę lwowskich batiarów określano, bo batiar nie mówi, tylko „bałaka”, bo gadać, pleść, ględzić oraz paplać bez większego sensu, że „mureli kwitneli na Cytadeli”; to właśnie po lwowsku „bałakać” znaczy, co od rosyjskiego słowa „балакать” i od rusińsko-ukraińskiego „балакати” pochodzi. Po wojnie zaś słowo to nabrało znaczenia emocjonalnego; dla wypędzonych z Kresów i Galicji Wschodniej stało się synonimem Lwowa, tęsknoty za swoim światem utraconym, bo „lepij byłu wy Lwowi… No ni?”. Kiedyś ten język lwowskiej ulicy był „językiem gminu”, „żargonem plebsu” lekceważonym i zwalczanym przez „wyższe sfery towarzyskie”, przez „lepsze państwo”, jak się tu „wy Lwowi” mawiało. Tępiono „bałak” w urzędach i w szkołach, gdzie za takie mówienie „cwajery” stawiano, rugowano go z „dobrych domów”, a on sobie trwał. A batiarom lwowskim się wydawało, że to nie oni, lecz właśnie wszyscy „doobkoła” mówili dziwnie, źle i nie po polsku. Osobliwością gwary miejskiej Lwowa była jej powszechność. Nawet profesor uniwersytetu, gdy tylko było trzeba, potrafił posłużyć się takim „bałakim”, że słuchaczowi uszy więdły i robiło mu się słabo z wrażenia, bo nie pojmował tego ni w ząb, a często i profesor sam siebie nie bardzo rozumiał, „ali w tuwarzystwi” tej
mowy nie używał…

Książka jest do nabycia w księgarni internetowej wydawnictwa www.religijna.pl